środa, 29 grudnia 2010

Czas leci...

Leci, i to szybciej niż się może wydawać. Ostatni mój wpis umieściłam trzy tygodnie temu :-(
No... Ale też do pisania weny nie miałam i czasu mało...

Konie robią małe postępy. Małe bo podłoże jest więcej niż tragiczne. Dzisiaj obserwuję wirujące płatki śniegu skrywając nadzieję, że napada go na tyle dużo, że zrobi się miękko i przyjemnie dla końskich kopyt.

Święta upłynęły spokojnie i w miłej atmosferze. Choinkę ubierałam z pięć godzin przynajmniej. Efekt jest zadowalający :-) W retro stylu, ubrana w bombki formówki i latarenki, łańcuchy zrobione własnoręcznie z perełek i szklanych koralików.... błyszczy aż przyjemnie patrzeć.

Już niedługo Nowy Rok!  Życzę więc Wam wszystkiego co najlepsze, radosne i szczęśliwe. Oczywiście zdrowia i pomyślności materialnej. Dla koniarzy wielkiej pociechy z ich podopiecznych i sukcesów na polu sportowym i hodowlanym.

DO SIEGO ROKU!

wtorek, 7 grudnia 2010

Prezenterkowe szaleństwo...

Święta się zbliżają i chyba ma to także wpływ na koniarzy. Objawy? Muszę zrobić sześć prezenterek dla arabków. Właśnie dłubię koralikową, muszę zrobić jeszcze dwie z włóczki, takie tradycyjne i z taśmy razem z napierśnikami. Może w przyszłym roku powinnam naprodukować takich ze sto w różnych typach, kolorach i rozmiarach. Miałabym spokój ;-)


poniedziałek, 6 grudnia 2010

Mikołaj nie przyszedł...

No i w końcu sobie chyba nachlapałam. Mikołaja ani widu ani słychu. Chyba bardzo nabroiłam w tym roku bo nawet rózgi nie dostałam. ;-)

Konie dzisiaj rozleniwione i senne. Ja zresztą też. Chyba gwałtowne ocieplenie przyniosło jakąś zmianę w ciśnieniu. Na szczęście śnieg u nas nie stopniał, a tego obawiałam się najbardziej. Na sobotę możliwe, że będę miała najazd gości. Muszę przygotować aparat i konie. Szykuje się sesja foto ;-)


niedziela, 5 grudnia 2010

Śnieżne fotki...

Wyciągnęłam mojego złomka i zakładając do niego dłuższy obiektyw postanowiłam coś pofocić. Słońce jak się patrzy, śnieg i szron  nadał miękkości krajobrazom. I choć aparat ledwie dyszy i prawdę mówiąc jest już na wykończeniu to coś tam udało mi się sklecić. No może nie jest to już taka jakość jak rok temu, gdy jeszcze jego stan był w miarę... Ale z braku laku jak to się mówi...

Dodatkowo poćwiczyłam z końmi trochę. Biały miał dzisiaj straszna ochotę coś zmalować. No to zmalowaliśmy wstęp do "klapy". Okazuje się, że nie będzie mu to sprawiać większej trudności. Ma bardziej elastyczne ścięgna nóg niż pozostałe arabsony. Więcej pracy będzie wymagać rozluźnienie i gimnastyka mięśni grzbietu. Ma tak potężne dwa schaby, że niejeden zimnokrwisty by się nie powstydził. A to arabek więc i drobniejszy i niższy. Większa i bardziej rozbudowana ilość mięśni wymaga dłuższej rozgrzewki i większej ilości rozciągających ćwiczeń. Gdybym od razu kazała mu robić tak głębokie skłony bez przygotowania to ryzykowałabym kontuzję konia. Można to porównać do szpagatu. Podobnie jak wszelkie ukłony, wspięcia, chody boczne w wyższym tempie. Mamy więc nad czym pracować :-)

Rudy nie opuszczał mnie dzisiaj ani na krok. Po dwudziestominutowym szaleństwie, podskokach i lizania śniegu, przykleił się do mnie i ani myślał gdzieś odchodzić. Wylizał mi kurtkę gdy siedziałam na ogrodzeniu wybiegu, rozwiązywał sznurowadła w budach, trącał nosem i tym podobne. Miał dzisiaj wolne od ćwiczeń za to postanowiłam pobyć z nim trochę na wybiegu. Dobrze jak podopieczny trochę więcej czasu spędza z człowiekiem niż tylko podczas treningów.

Siwy miał dzisiaj fazę na zaczepianie i świrowanie w śniegu. Z przyjemnością obserwowałam jak konisko wykorzystuje elementy z DV do zabawy na wybiegu. Ponieważ odkrył, że zatrzymania z galopu są łatwiejsze i fajniejsze jak podstawi się mocno zad pod siebie to co jakiś czas ten element wykonywał w dokładał do tego tracado. Ktoś powie, że konie tak robią. Że to naturalne. A figa tam... Nie tak... Ale tylko jak to się zobaczy na żywo to wie się o co chodzi. Zwłaszcza, że siwy bawił się tym elementem również w stępie. Zresztą zawsze jak nauczy się czegoś nowego to robi to później w czasie wolnym na wybiegu. W zeszłym roku obserwowałam go jak robił wspięcia i markowanie ataku do niewidzialnej postaci na środku wybiegu, po czym puszczał się dzikim galopem, oddawał serię bryknięć w powietrze by zatrzymać się, złapać jakiś patyczek w zęby i uciekać z nim jakby go ktoś faktycznie gonił.  Jutro mam niecny plan pojeździć na nim na nowo upatrzonym miejscu. Śnieżek tam równo leży. Pod spodem w  miarę gładko. Zobaczymy jak będzie nam się pracować :-)


wtorek, 30 listopada 2010

Pada śnieg! No i dobrze :-)

Zniknęło w końcu na dobre z moich oczu wszechogarniające błoto i mazia :-) Biało, puszysto i miło. Żeby tylko ten mróz był mniejszy. Rudy na tą okazję ma założoną derkę bo jako jedyny w końskiej gawiedzi nie obrasta na zimę niedźwiedziowym futrem. Nawet latem ma włos krótszy i bardziej miękki od pozostałych koni. Ot szlachciura koński. Błękitna krew :-)

Z racji miękkiego w końcu podłoża lecz nie śliskiego, podziałałam w nareszcie "mocniej" z Rudzielcem. Założyłam "ustrojstwo" na konia, bacik do ręki, linka i jazda do roboty. Muszę powiedzieć, że pracowało nam się przyjemnie.Poprawiła się rytmika, zrównoważenie i przerobiliśmy ostatnie elementy z tresury plus jeden nowy. Okazuje się, że Rudy podobnie jak Siwy świetnie pracuje i czeka na sygnały. Bez problemu, chętnie wykonuje co się od niego chce, a nawet stara się więcej niż mogłabym od niego oczekiwać. Wyraźnie widzę, że koń dojrzał emocjonalnie i uspokoił się.  Robi wyraźne postępy w "klapie". Jest bardzo giętki, elastyczny, nie ma dla niego problemów z różnego rodzaju pozycjami. Na szczęście ma 100% zdrowe plecy. W innym przypadku nie robiłabym tego ćwiczenia. Można zrobić więcej złego niż dobrego jeśli uczy się różnych, nazwijmy to "sztuczek" konia, którego stanu zdrowia nie znamy ani nie potrafimy ocenić prawidłowo predyspozycji wynikających z budowy.

Mróz dzisiaj duży. Woda poprzymarzała w poidłach. Patrząc jednak na ładny, śnieżny krajobraz wprawiam się w dobry nastrój. Przypomniał mi się mecz "Śnieżnego Polo" pod Wielką Krokwią w Zakopanem ubiegłej zimy. Wygrzebałam parę fotek, które zrobiłam wtedy w zimnie, pośród wściekle wirujących płatków śniegu. Ale wtedy Auto Focus wariował :-)





















niedziela, 28 listopada 2010

Zdolny Rudy i nadgorliwy Siwy

Mamy zimę!!! Śnieg za oknem, biało.... Przynajmniej całe to obrzydliwe błoto się schowało pod białą pierzynką. Miałam dzisiaj natchnienie na wprowadzenie nowych elementów w treningu Rudego i Siwego. 

Rudy jest specyficzny, ma swoje w nosie i nie tylko... Postanowiłam się więc z nim pobawić na wybiegu. Jako, że Rudzielec to dziwak i za łażeniem po padoku zbyt długo nie przepada (tak, tak... Koń, który lubi siedzieć w boksie), postanowiłam umilić mu czas swoją obecnością. Ledwo go wypuściłam, a natychmiast przykleił się do mnie ani myśląc nigdzie odchodzić. Zrobiłam z nim kilka drobnych zabaw na skupienie uwagi i szacunek i zabrałam się za "klapę", której jeszcze nie robił. Nuuuudyyyy... Zajęło mu to może dwie minuty i załapał o co chodzi. Teraz wystarczy porobić ćwiczenia rozciągające i utrwalić odpowiedź na sygnał. Ponieważ zadanie wykonał poprawnie, pochwaliłam go i wyszłam z wybiegu. Odeszłam jakieś dwadzieścia metrów od padoku i tak z głupia frant, w sumie nie wiem co mnie podkusiło, zawołałam do niego po imieniu, a następnie podałam komendę głosową. Mój szok był BIG!!! Oczy mi wypadły ze swojego miejsca i zawisły na sprężynkach. Szczęka oparła się o mokry i zimny śnieg. Stałam z rozdziawioną i niezbyt mądrą minął jakąś chwilę. Bo oto moi drodzy, koń, który nigdy wcześniej nie był tego elementu uczony, wykonał "klapę", i to dwa razy raz po raz znajdując się ode mnie w odległości ponad dwudziestu metrów. Wystarczył mój głos! Oczywiście element ten nie był perfekcyjny. W końcu koń nie jest jeszcze porozciągany do tego ćwiczenia i jego nogi przednie pozostały w lekkim ugięciu (choć nie dużym). Głowa za to schowana elegancko pomiędzy kończynami, przód mocno obniżony! Normalnie rewelka.  Mam kolejnego geniusza w stajni :-)

Potem przyszła kolej na Siwego. Chciałam z nim poćwiczyć podążanie za wskazanym punktem. Okazało się, że Siwy nie lubi tego ćwiczenia i nawet okazał to skubiąc mnie (nie mocno choć jednak) w rękaw. Skarciłam go głosem, wykonałam jeszcze powtórzenie i dałam mu z tym spokój. Przy innych nowych elementach, ogier kombinował, zgadywał, wymyślał jakieś swoje własne ćwiczenia i pozycje, No jest trochę nadgorliwy więc przy treningach z nim trzeba uzbroić się w cierpliwość i uważnie przyglądać się jego reakcjom. Jest bardzo spostrzegawczy więc czasami zrobi coś co nam się może wydawać  bez sensu. Okazuje się przeważnie, że to człowiek, a to się ustawił w innej trochę pozycji niż normalnie, a to ciut bat inaczej trzyma, a to pod innym kątem. Różnice są zazwyczaj minimalne ale temu zwierzakowi wystarczy. Tak, tak.. to zawsze był spostrzegawczy koń. Przerobiliśmy pasaż po kole i wspięcia. Z nowych rzeczy podłapał piaff stojąc na wprost mnie, hiszpana na subtelniejsze sygnały i podążanie za batem w odpowiedniej pozycji. Musimy jeszcze poprawić to jego wklejanie się w człowieka. W sytuacji gdy robi nowe elementy czasami usiłuje zbytnio zbliżać się do mnie. Poćwiczyłam więc z nim jeszcze odsyłanie na odległość i pozostawanie w danym miejscu aż go przywołam. Znając go od tych kilku lat mogę śmiało twierdzić, że następny trening będzie jak olśnienie. Zawsze tak z nim jest. Pierwszy raz trudniej choć od razu "kuma czacze", drugi raz wykonuje nowy element jakby całe życie  nie robił nic innego :-)

Ponieważ nie robiłam ostatnio nowych zdjęć, poniżej fotka z Siwym podczas małej zimowej sesyjki foto. Fot. Gosia Makosa

sobota, 27 listopada 2010

Narodziny...

Tak, tak... W końcu doczekaliśmy się. Wczoraj klacz pokazywała wyraźnie, że jej termin się zbliża. Dzisiejszej nocy mleko leciało z nabrzmiałych wymion jak z kranu. Krzyż lekko odgięty, zadek zrobił się nieco wpadły... Efektem tego był poród o godzinie 3.40. Klacz osiemnastoletnia więc już większej uwagi wymagała. Przy porodzie byłam od początku do końca i jeszcze trochę dłużej :-)

Sam poród sprawił klaczy małą co prawda lecz jednak trudność. Ruchy parcia były bardzo słabe. Szybko oceniłam sytuację i zarządziłam małą pomoc. Biedaczka parła ale udało jej się wypchnąć jedynie przednie nóżki i główkę. Obserwując ją zauważyłam, że na więcej nie ma możliwości. Poprosiłam "Połówkę" żeby chwycił delikatnie nóżki źrebaka i na mój sygnał delikatnie pociągał. Musieliśmy zgrać ten ruch z parciami klaczy. W innym przypadku nie wolno ciągnąć z powodu wysokiego ryzyka uszkodzenia dróg rodnych klaczy i samego źrebaka.

Z naszą pomocą dalszy poród przebiegł lekko. Ułożyliśmy małego przed pyskiem kobyły, która zadowolona rozpoczęła skrzętne wylizywanie i podszczypywanie małego. Musiał to być ciekawy widok ponieważ obok klaczy leżał źrebak i ja (znaczy się ja raczej klęczałam). Dumna matka przyglądała się moim czynnościom. Było zimno. Termometr wskazywał minus cztery stopnie. Mokre maleństwo drżało coraz bardziej z zimna. Zaordynowałam ręcznik wraz z klaczą osuszałyśmy źrebaka. Ja ręcznikiem ona językiem :-) Raz po raz sprawdzała co robię trącając mnie nosem. W końcu stwierdziła, że mój zapach też jest źrebięcy (byłam mokra od źrebaka i klaczy) i należy mnie dokładnie wylizać.

Źrebię okazało się rudo umaszczonym ogierkiem. Równie żywotnym i sprytnym co jego tatuś. Ledwo się ogarną to rżeniem obwieścił światu swoją obecność. I to donośnym. W tym momencie wszystkie szesnaście końskich gardeł odpowiedziało małemu na przywitanie. Kto nie miał do czynienia z końmi ten nie wie jaki to chałas ;-) 

Dwie godziny po porodzie zmuszona byłam obudzić naszego ulubionego "weta". Mamuśka nie oczyściła się jak należy więc był potrzebny mały zabieg i antybiotyk. Jeden róg łożyska był bardzo silnie przytwierdzony. Jeżeli nie dopilnuje się tego, a klacz nie wyczyści się sama to po 12 godzina następuje tak zwany ochwat poporodowy. Dobrze, że można na naszego doktora liczyć w każdej sytuacji i o każdej porze. Taki lekarz weterynarii to skarb. 

Mały w ciągu swoich pierwszych godzin życia dorobił się sporego doświadczenia:
  1. Zarżał donośnie
  2. Poplątały mu się nogi
  3. Odkrył, że posiada kończyny w ilości zatrważającej to znaczy sztuk cztery
  4. Odkrył, że cyca nie ma w powietrzu, na mojej kurtce, pod pachą mamy ani na jej szyi
  5. Staną pierwszego dęba
  6. Brykną dwa razy
  7. Kopnął
  8. Wkurzył się, że nie ma cycka tak gdzie myślał go znaleźć
  9. Nauczył się parskać
  10. Zapoznał się z "Imprintingiem" (cóż jestem zwolenniczką pierwszego kontaktu)
  11. Odkrył, że drapanie po szyjce i karku jest strasznie przyjemne
  12. Odkrył co to są łaskotki
  13. Odkrył, że mamie się nie podskakuje bo uszczypnie
Po takich emocjach, atrakcjach i ciężkiej pracy przyszedł czas na odpoczynek. Teraz sobie śpi słodko, a nad nim czuwa rodzicielka. Szukamy imienia na literkę E, co wcale nie jest takie łatwe. "D" już kombinuje i ma nawet kilka  propozycji. Zobaczymy... A może ktoś ma jakiś pomysł?






piątek, 19 listopada 2010

Zima?

Niby zapowiadają od środy "najazd" zimy :-( Właściwie to lubię białe, puszyste widoki. Nawet krajobraz wygląda lepiej niż ta szara plucha jaką mamy na dzień dzisiejszy. Tymczasem jednak humor mam równie ponury jak pogodę, która częściej jest szara, mokra i nieprzyjemna jak słoneczna. Koniom nogi rozłażą się na błocie. Woda stoi nawet na wybiegach. Warunki atmosferyczne plus parę innych szczegółów, sprawiły, że nastrój mam raczej smętny.

W związku z brakiem ciekawych zajęć, zrobiłam "przemeblowanie" w boksach koni. Gniady zamieszkał w boksie rudego, a Rudy, jak się łatwo domyślić, wyprowadził się do lokum Gniadego. Teraz Gniady ma większy i ciut cieplejszy boks, co na jego 15-sto letnie kości będzie dobre, a Rudy ma mniejszy boks (choć także duży), co z kolei będzie dobre dla nas i naszych rąk zmęczonych sprzątaniem u Rudego :-) Nie wtajemniczonym wyjaśniam, że kochany Rudzielec jest żywym i radosnym koniem, który bawi się w swoim miejscu zamieszkania biegając, a właściwie galopując bo całym swoim metrażu. Skutek był taki, że już po dwóch, trzech godzinach, ściółka była zdeptana i zmierzwiona. Nocą więc miał już mokro w swoim lokum, a w porównaniu do pozostałych koni, wręcz tragicznie. Zabawy swoje uskuteczniał ze swoim końskim przyjacielem z boksu obok (Siwy). Teraz mając za sąsiada Białego jest dużo spokojniejszy, a z pewnością nie rozdeptuje już świeżej ściółki.

Zatęskniłam dziś do tych paru ciepłych dni tegorocznego lata. Do ciepłych podmuchów wiatru, słonecznych promieni muskających zboża, a później ścierniska. Może z pierwszym śniegiem humor mi się poprawi...


czwartek, 4 listopada 2010

Na biało...

Idzie zima i chyba będzie faktycznie porządna jak zapowiadają. Mówią, że takie są znaki na niebie i na ziemi. Ja od siebie mogę dodać, że najważniejszy znak to moje ostatnie robótki ręczne. No bo to i dzień co raz krótszy, a wieczory dłuższe... Dawniej panie z dobrych domów siadały do dziergania i wyszywania. Mi odbiło już kompletnie i "dziergam" ale... prezenterki dla koni. Ma to swoje dobre strony. Skupiam się nad dłubaniną i mojej głowy nie zaprzątają wtedy niepotrzebne myśli i ostatnie zmartwienia. No i oczywiście przybywa mi prezenterek, na których brak tak strasznie kiedyś narzekałam ;-) ...

piątek, 29 października 2010

Derka...

Obiecałam to macie... Poniżej zdjęcie derki polarowej, którą uszyłam. Dwa zapięcia na klatce piersiowej plus karabinek, dwa boczne biegnące pod brzuchem, dwa na tylne nogi, które sprawiają, że derka nie spada i nie przesuwa się. To wszystko wzmacniane podwójnym polarem w miejscach gdzie doszywane są taśmy oraz podwójnym, przepikowanym polarem dookoła szyi konia. Wyszła trzy kolorowa bo miałam skrawki polaru i trzeba było coś ciekawego z tego złożyć. Derka wyszła w rozmiarze 135 co sprawia, że jest troszkę za duża na arabka. Niestety wzięłam do rozmiarówki inną derkę nie patrząc na jej długość. Ale nie leży tak tragicznie. Zwłaszcza, że ma masę regulacji. Wybaczcie te plamki na zadzie ale Gniady zdążył się już w niej wytarzać. Jakoś nie zwrócił uwagi na to,że nowa i taka czysta... Ech...



czwartek, 28 października 2010

Liberty...

Wczorajszego wieczoru, wyciągnęłam Siwego na lonżownik. Zdjęłam kantar i uzbrojona w dobre chęci i trochę zapału, postanowiłam przećwiczyć z nim coś na kształt "Freestyle Liberty". Ponieważ Siwe jest dynamiczne i wesołe podczas pracy, a dodatkowo okute, zawsze zakładam mu ochraniacze i kaloszki na trening. To co ogierzysko wyprawiało przez pierwsze dziesięć minut, jest nie do powtórzenia przez jakiegokolwiek innego konia z naszej stajni. Jako ekwilibrysta mógłby całkiem nieźle zarabiać ;-)

Gdy Siwy się już wyszalał, rozpoczęłam od stępa hiszpańskiego. Był już rozgrzany i od razu skupił na mnie uwagę. Byłam mile zaskoczona, że element ten wykonywał dużo poprawniej niż na uwiązie czy lonżach.  W końcu zaczął kroczyć jak należy pamiętając o zadzie. Większość koni na początku szkolenia, macha tylko przednimi nogami. Efektem jest wymach nóg przednich i pozostawienie nóg zadnich, które nie nadążają za przodem. Początkujący często robią błąd  nie zwracając uwagi na akcję zadu i nóg tylnych szkolonego konia. Efektem jest utrwalenie niepoprawnego ruchu. Wygląda to wtedy tak jakby przód konia szedł swoim rytmem, a jego tył "dobiegał" do niego gdy grzbiet rozciągnie się już tak bardzo, że nogi same muszą się przestawić. Stęp hiszpański musi być płynny i rytmiczny. Cała sylwetka konia musi być harmonijna i zwarta. Wymachy nóg przednich i zagarnianie przez nich przestrzeni powinno harmonizować z aktywną pracą zadu i odpowiednim impulsem.

Następnie przeszliśmy do aktywnego kłusa po dużym kole z naprzemiennym zacieśnianiem tego koła i zwolnieniem tempa z jednoczesnym przeniesieniem mocniejszego impulsu na zad. Ponieważ ćwiczyliśmy to do tej pory na linie, Siwy w mig pojął o co chodzi. Teraz wystarczyło w odpowiednim momencie, gdy koń z dużego koła przechodził na mniejsze, poprosić go o pasaż. Wykonywał go chętnie i zaangażowaniem. Pomimo, że do ideału jeszcze daleko, to widać coraz większą poprawę. Siwy chyba odkrył, że łatwiejsze i mniej męczące jest, gdy pasaż wykonuje przy mocniej obniżonym zadzie. Efektem tego było uwolnienie łopatek i odciążenie przodu, co przyniosło niezły efekt w postaci większego rozluźnienia w potylicy. Było sporo momentów gdy sylwetka konia podczas wykonywania tego ćwiczenia, przypominała tą "podręcznikową".

Kolejne ćwiczenia wynikały już tylko z dobrego humoru Siwego. Ponieważ koń zrobił już według mnie dużo, postanowiłam zobaczyć ile mi sam zaproponuje. Energii miał sporo. Wspięcia bawią go najbardziej, więc wykonał ich kilka bardzo popisowo. Na wyciągnięty bat zrobił troszkę niechlujną ale za to z błyskiem w oku "klapę" następnie się ukłonił i zaczął latać dookoła mnie pobrykując i podbiegając co chwila do mnie.

Większość ćwiczeń podczas takiej sesji pracy z ziemi staram się aby koń wykonywał "lajtowo" jak to mówią. bez siły, nadmiernej presji i przymusu. Pozwala to nam na całkiem dobry wzajemny kontakt. Trening taki wygląda więc tak, że najpierw koń ma rozgrzewkę, potem wykonujemy kilka lub jeden element ćwiczeń, nad którym pracujemy ciężej, by następnie zakończyć trening czymś co koń już dobrze zna i lubi to wykonywać. Ten system pracy z tym koniem sprawdza się znakomicie. Dowodem na to mogą być słowa naszych niedawnych gości, którzy obserwując nasz mały pokaz dla nich, stwierdzili, że koń wszystko robi tak lekko i chętnie jakby sprawiało mu to niesamiwitą frajdę i zabawę. Normalnie "miód w moje uszy..."

Po Siwym zabrałam się za Gniadego. Mamy małe braki w porozumieniu z ziemi. Konio ma 15 lat i dopiero od niedawna zaczął zwracać baczniejszą na mnie uwagę i szukać kontaktu. Tak jak kiedyś wspominałam, jeszcze za krótko u nas jest. Ponieważ to pan w wieku dojrzałym, potrzebuje więcej czasu na oswojenie się z różnymi sytuacjami i z nami. Pracę rozpoczęłam od puszczenia go luzem na lonżownik i chwilę obserwacji. Gdy stwierdziłam, że nie zwraca na mnie uwagi, poprosiłam go o ruch na przód. To taki "leniwszy" typ araba, więc była to dla niego okropna kara i niewygoda :-) Wystarczyło kilka powtórzeń, a Gniady dreptał tam gdzie chciałam, ustępował, cofał się, i chodził za mną.  Postanowiłam poodczulać go jeszcze na bat. Najprawdopodobniej pamięta jeszcze czasy torów wyścigowych, gdzie bat miał być jedynie sygnałem do wysyłania koni do przodu podczas gonitwy. Teraz jest już coraz lepiej. Gniady nie wzdryga się już tak bardzo pod wpływem dotyku bata i nie próbuje za każdym razem ruszyć do przodu. Następnym etapem będzie nauka sygnałów i odpowiednich reakcji na nie. Do tego celu muszę popracować z nim nad skupieniem i obserwacją. To mądry koń, więc parę takich sesyjek i będziemy w domu. :-)

Kobyła jeszcze się nie oźrebiła więc mam kolejną noc czuwania. Szykuje się więc, że w najbliższych dniach zasypię Was zdjęciami pod tytułem "O poranku 1, 2,3,4..." i tak dalej... Na szczęście owocem nocnego czuwania jest nowiutka derka polarowa, którą uszyłam z jakiś resztek polarowych, które nam zostały. Jutro wstawię zdjęcie, jak je zrobię oczywiście, a Gniady, w teście na wytrzymałość jej nie poszarpie. Oczywiście jemu pierwszemu przypadł w udziale mój produkt. W nocy złapały przymrozki, a jemu chyba jest zimno bo jeszcze całkiem sierści na zimową nie wymienił, za to stroszy ją straszliwie. Stajnia jest "angielska" więc i chłodek zagląda koniom do boksów. Niestety Gniadosz zdążył się już w wyżej wspomnianej derce wytarzać, więc wybaczycie mi plamy ewentualne....

Tymczasem fotki z kolejnego poranka :-)




niedziela, 24 października 2010

Skoro świt...

Mogłaby się już oźrebić kurcze. Czatowałam całą noc do bladego świtu. Skutek był taki, że cały dzień chodziłam jak śnięta ryba, a oczy miałam "na zapałki". Ponieważ czeka mnie dzisiaj czuwanie, idę uciąć sobie godzinną drzemkę. Postanowiłam co jakiś czas zaglądać do klaczy przez najbliższe noce. Ja lecę tak jak obiecałam, a Was zostawiam ze zdjęciami, które z nudów zrobiłam dzisiejszego, bladego poranka przy okazji czatowania przy koniu.








piątek, 22 października 2010

Przeprowadzki ciąg dalszy...

Wczoraj szalałam z naszą stroną www. Trochę odświeżona ale nadal nie jestem zadowolona z efektu. Siedziałam do piątej nad ranem nad nią bo w dzień i wieczorem mieliśmy masę innych zajęć. Pogoda paskudna i do dzisiaj nic się w tym temacie nie zmieniło. Wiało tak, że wciągnęłam na głowę moją zimową czapkę uszankę, czym wzbudziłam ogólną wesołość wśród reszty naszego stada.  Nawet siwy, którego moja "Połówka" sprowadzała z wybiegu, nie mógł się skoncentrować jak mnie zobaczył i co chwilę przystawał aby obejrzeć takie "cudo". Szłam obok nich mając radochę z dziwnych min konia, który nawet przestał zwracać uwagę na to kto go prowadzi, tylko z zafrapowaną miną (konie jak się okazało też takie mają), trącał moją czapkę nosem i zaglądał pod jej futrzane uszy, sprawdzając czy to część mnie czy może coś się do mnie przyczepiło. 

Przypomniało mi się jak mnie siwy pierwszy raz zobaczył w stroju beduińskim, w którym miałam jechać Arabian Native Costume. Nie pomyślałam wcześniej, że koniowi może wydawać się dziwna i straszna duża ilość powiewających szmat z przyszytymi do nich brzęczącymi monetkami i koralikami. Tak byłam przyzwyczajona i pełna zaufania do niego, że wcześniej nawet nie pokazałam mu się w tym stroju, nie mówiąc o próbnej jeździe. Twarz miałam zasłoniętą, wzorem  tradycyjnych  kobiet arabskich. Widać mi było tylko oczy. Jak prowadziłam konia w tych wszystkich fruwających szmatkach, ten nie przestraszył się, nie spłoszył, nie odskoczył tylko... Tylko co chwilę wyprzedał mnie o dwa kroki, zatrzymywał się i jak zaczarowany przyglądał się co się pod tymi zasłonami ukrywa. Przekrzywiał przy tym komicznie głowę, i trącał  nosem moją twarz jakby sprawdzał czy to na pewno ja. Ubaw miałam wtedy nieziemski. O jego inteligencji, skłonnościach do przemyśleń i spostrzegawczości przekonałam się już wielokrotnie. Kiedyś coś mi odbiło i zaczęłam robić sobie żelowe tipsy w kolorystyce dość wściekłej plus brokat. Siwy za każdym razem, gdy zmienił się drastycznie kolor na moich paznokciach, obserwował uważnie moje ręce. Ponieważ na co dzień konie widzą mnie w stroju roboczym, to gdy przyszedł taki dzień, że zajrzałam do stajni w sukience, mogłam zostać świadkiem jak Siwemu oczy niemal z orbit wyszły i koniecznie usiłował wyleźć prawie z boksu aby sprawdzić co to takiego mam znowu na sobie. Przeważnie daje mu się obwąchać i oglądnąć dokładnie, co kończy się tym, że muszę się albo przebrać albo wyczyścić, bo Siwus musi koniecznie namacalnie sprawdzić wszelkie nowinki ze świata mody. Jego wyjątkowa spostrzegawczość jest nie tylko miłą i zabawną cechą ale też wspaniałym narzędziem pracy. Dzięki tej właśnie spostrzegawczości, Siwy potrafi rozróżniać wiele sygnałów. Baaaa...a. Wiele elementów, których się nauczył wynikało właśnie z tej cechy i jego interpretowania o co może mi chodzić. Czasami wystarczy pokazać jakiś nieznany mu sygnał i obserwować jego reakcje. Wtedy jak na tacy mam podany kolejny element tresury czy gimnastyki, nad którym możemy pracować. Reakcje te mówią mi o predyspozycjach konia do danego ćwiczenia i pozwalają określić czy sygnały nie będę się ze sobą "kłócić". Chodzi o to aby nic się zwierzęciu w głowie nie mieszało, a osoba, która nakazuje wykonać jakieś polecenie, nie musiała główkować nad tym czy dała na przykład tą rękę pięć czy siedem centymetrów niżej.

Wieczorem odbyliśmy walkę z ciuchami na pudła kartonowe. Jak się okazało przegraliśmy, gdyż zabrakło nam amunicji. Po pudełka będzie trzeba pojechać jutro do jakiegoś sklepu. Przeraża mnie co raz bardziej ilość naszego dobytku. W większej mierze są to jakieś szpeje najczęściej mało komu potrzebne. Walczymy więc dalej czekając na koniec tej rozgrywki z niecierpliwością. Ponieważ musimy się ogarnąć jak najszybciej (nie uśmiecha mi się wożenie maneli w śnieg i mróz), postanowiliśmy zabrać już na "nowe" nasze przyczepy, w tym campingową.Tymczasem skupiamy się na pakowaniu i sprzątaniu, pakowaniu i sprzątaniu. I tak "w koło Macieju" jak to mówią. Przetykana jest nudna praca miłymi akcentami w postaci zajęć z końmi. No i może jeszcze czymś dobrym do przekąszenia. Wczoraj na przykład zakupiliśmy pyszne rydze. Coś wspaniałego! Polecam. W stolicy można na Bemowie jeszcze kupić. Tymczasem, pomimo późnej pory, lecę jeszcze dopchnąć kolanem kilka rzeczy w pudłach. ;-)

Ogier czystej krwi arabskiej Workal. Koń mojej znajomej. Jakby ktoś pytał jest na sprzedaż ;-)

wtorek, 19 października 2010

Wysłać chłopa żeby nóż naostrzył...

Rano siedziałam jak na szpilkach czekając aż mój Luby wróci z "Wielkiego Miasta". W planie miałam odebranie nowiusieńkich paszportów z PZHK oraz odwiedzenia miejsca, w którym jak mi doniesiono, można było zakupić bryczesy w cenach szokująco niskich. Ponieważ moje kochanie jak zwykle się spóźniło, z wypadu wyszły.... Nawet nie będę mówić co wyszło. W zamian za to wieczorem wybraliśmy się do rymarza odebrać kilka starych gratów z naprawy oraz na kolację ze znajomym. Wcześniej podłubałam przy koniach i pomogłam K z mięsem. Może to dziwnie zabrzmiało ale wytłumaczę. Ponieważ pracownicy D ostatnio zaszaleli i zakupili od naszego sołtysa świniaka, K niewiele się zastanawiając dołożył się do zakupu, stając się tym samym dumnym posiadaczem ćwiartki tejże zwierzyny. Kupić to nie wszystko. Ponieważ mięsa było sporo, to należało coś z nim zrobić. Jako, że K do osób mocno kulinarnie uzdolnionych nie należy, pomogłam mu pokroić i poporcjować odpowiednie części. Oskórowałam boczek (bo skórki nawet upieczonej na  boczku nie lubi) i zrobiłam mu z niego dwie atrakcyjne rolady do pieczenia. Ponieważ nóż nie był zbyt ostry, poprosiłam tegoż dumnego właściciela wieprzowej ćwiartki o zaostrzenie go. Wrócił po chwili mówiąc "uważaj bo ostry". Jakież zdziwienie moje było gdy zamiast spodziewanego efektu pod tytułem "ostre jak żyletka", otrzymałam efekt noża szarpiącego mięso i czepiającego się jego włókien. Uniosłam nóż do góry i z uwagą studiowałam. Z głębi duszy wyrwało mi się westchnienie. Otóż zamiast gładkiego ostrza zobaczyłam góry i doliny. W ten oto sposób dorobiłam się noża ząbkowanego wcześniej mając zupełnie inny model. Skończyło się na tym, że musiałam kupić nowy nóż. Będąc przewidującą i mającą już doświadczenie, zakupiłam wieczorem w "Wieśmarkecie" cały komplet. No cóż... Wysłać chłopa żeby nóż naostrzył...


"Wybrałem wolność..."

Hubertus Spalski 2010

poniedziałek, 18 października 2010

Plecy mnie bolą...

Nie to żebym zaraz narzekała ale czuję dzisiejszy dzień w mojej tylej części ciała. O plecy oczywiście chodzi ;-) Rano przyjechał kowal i "robił" konie D. Ja umówiłam się z nim na przyszły tydzień. Akurat pasuje w terminie mniej więcej. Swoje zwierzaki wyprowadziłam na wybiegi. Koło czternastej coś mnie tknęło. Jakoś tak zbyt dużo koni w boksach stało. Okazało się, że K koni D dzisiaj na wybiegi nie puszcza bo ma kowala i nie chce mu się z nimi po kolei chodzić. No jak tam chce.  Dla mnie to miało pozytywny efekt w postaci dodatkowych wolnych wybiegów. Mogłam więc wypuścić równocześnie jeszcze dwa pozostałe w stajniach ogiery. Wyszalały się dzisiaj po wsze czasy. Późniejszym popołudniem zabrałam się za konie i na każdego poświęciłam od godziny do półtorej, czasu. Stąd właśnie mój ból pleców ;-) Nie zdążyłam tylko z Gniadą bo już ciemno się zrobiło, a gdzieś wolne przedłużacze się podziały więc nie mogłam podpiąć mocniejszego oświetlenia. Posprzątałam jeszcze i przygotowałam dla koni mesz. Zajadały aż miło było patrzeć.

Wczoraj obiecałam Wam kilka fotek puchaczy i płomykówki, które sokolnicy prezentowali w Spale. Wkładam kolorowe fotki bo... Bo sami zobaczycie. Ciekawa jestem czy spodoba Wam się w tych ptakach to co i mnie.







niedziela, 17 października 2010

Hubertus Splalski 2010

Rano zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w kierunku na Spałę, aby już po mniej więcej trzech godzinach znaleźć się w ładnej i urokliwej miejscowości. Słońce złociło ostatnie jesienne liście okolicznych lasów. Na teren gdzie organizowany był Hubertus prowadziła malownicza droga wśród drzew. Miejscowi mieli niezłą zabawę, a z pewnością całkiem przyzwoity dorobek. Stali w bramach swoich gospodarstw zapraszając na Parking. Co ciekawsze, cena prawie warszawska bo przyjemność zaparkowania kosztowała nas dziesięć złotych. Impreza całkiem spora, pełno namiotów i stoisk handlowych, ludzi i koni. Z głośników dobiegał głos naszego znajomego, który usilnie próbował zaprowadzić jakiś ład i skład na łące, na której miał się za chwilę odbyć "szukany" dla dzieci i gonitwa dla starszych. Korzystając z chwili wolnego czasu, poszłam poszperać po stoiskach. W sumie nic ciekawego nie było za wyjątkiem kosmicznie drogich, futrzanych czapek, całkiem niezłych butów myśliwskich w równie kosmicznej cenie co czapki oraz kilku jeździeckich, niewyszukanych gadżetów. No.... Ominęłam jeszcze Pana z artystycznej pracowni krawieckiej. Jego oferta była niezła. Zwłaszcza dla kogoś kto bawi się w rekonstrukcje historyczne, kostiumologię czy jeździeckie klasy kostiumowe. Poszukiwaliśmy jakiegoś stoiska z grzańcem. A był, i owszem tyle, że na jakieś talony. Dla szarej publiczności były raptem jakieś dwa bufety  z ciepłym jedzeniem i to z takim sobie oraz niedobrą kawą. Pomimo słonecznej pogody, wietrzysko wywiewało ciepło z naszych ubrań. Popstrykałam trochę fotek podczas pokazu dyscyplin western (nieco nudno było, brak podłoża oraz przygotowania jakiegoś czytelnego planu pokazu) i czekałam spokojnie na gonitwę za lisem. Jak tylko jeźdźcy się pokazali, a lis, raczej lisica rozpoczęła rozgrzewkę, zrobiło się zamieszanie i ożywienie. Uzbroiłam się ponownie w aparat i licząc na jakieś dobre ujęcia wyszukałam sobie miejscówkę. Niestety jakbym nie stanęła, słońce miałam na wprost lub z prawego boku. Mmmmm.... Kiepsko ale trudno. Patrząc jak się co poniektórzy podniecili się możliwością złapania rudej kity oraz przyglądając się znakomitej większości z około osiemdziesięciu uczestników konnych, pomyślałam, że może być niezły cyrk. Spokojny ton konferansjera, który już chyba trzeci raz z rzędu prosił o nie gonienie jeszcze lisa nie przynosił większych efektów. Zarządzono więc odegranie sygnału, którego niewielu jadących konno słyszało. Chyba nawet nie był im potrzebny ;-) Na efekty nie trzeba było długo czekać. Robiąc zdjęcia, zerknęłam lewym okiem w bok i już miałam widok pierwszego, który zetknął się z ziemią. I to za sprawą zbyt luźnego popręgu. Lis i goniący zatoczyli koło dookoła łąki i..... I zderzyły się ze sobą lisica i jakiś inny jeździec, jakaś amazonka wjechała w konia, który stał na przeciw, a jakiś ułan przyłomotał w konia, któremu smętnie zwisało siodło na luźnym popręgu. Więc podsumowaniem były gleby w ilości sztuk od sześciu w górę. Co poniektóre łącznie z końmi oraz złamana kość w kostce lisicy. Pomyślałam sobie, że taka zabawa to już nie dla mnie. Szkoda koni i siebie. W gonionym hubertusie to już raczej udziału nie wezmę.

Karetka zabrała poszkodowanych z miejsca boju, a po chwili wznowiono gonitwę z nowym szaleńcem w roli lisa. Tym razem ledwo ruszył , a już go złapali. Postanowiliśmy zebrać się do domu, więc wyłączyłam sprzęt i już, już, no już byliśmy przy wyjściu a tu.....! Piękne sowy sokolników. Puchacze i płomykówka. Zdjęcia tych wpaniałych, drapieżnych ptaków jutro wrzucę. Sowy zatrzymały nas najdłużej przy sobie. Obfotografowałam je na tyle solidnie, że zabrało mi już miejsca na karcie.  Znak, że trzeba wracać do domu...

W domu obrobiłam tylko jedno zdjęcie. Na więcej nie mam dzisiaj już sił. Oczy zamykają się same, a tekst jakoś się nie klei. Najlepszą rzeczą jaką więc teraz zrobię to udanie się do ciepłego łóżeczka by wsunąć się pod moją ulubioną, puchową kołderkę :-)
Dobrej nocy....

W ferworze walki...

sobota, 16 października 2010

Mądrzejsze od nas...

Sobota upłynęła nam dość sympatycznie. Rano Połówka obwieściła, ze przyjechał D. Było to dość zaskakujące, bo pomimo, że zapowiadał swoją sobotnią wizytę, to jakoś nie dowierzałam tej obietnicy. A to za sprawą jego poprzednich "będę jutro, jestem w piątek, będę wieczorem...". Oczywiście żadnej z tych obietnic nie dotrzymywał przez ostatnie cztery tygodnie ;-) No cóż... Bywa i tak...

To, że przyjechał D to jeszcze nic zaskakującego. Natomiast oczy, a raczej uszy przetarłam w zdziwieniu, słysząc, że ma się zaraz zjawić dwunastu gości. "Rany..." Pomyślałam, "jaka wielka liczba". Zdziwienie było moje ogromne gdy dojechał jeszcze J z resztą swojej rodziny, a po podwórku plątała się moja koleżanka, która zajrzała do nas raczej przypadkowo. Obok niej, ramię w ramię dreptała z kolei jej koleżanka i to aż z nad bajkalskich krain. Tłok się zrobił u nas, że ho ho...

Wypuściłam więc konie na wybiegi i poszłam na kawę, licząc po cichu, że jak skończę ją dopijać to przyjazd gości okaże się tylko krótką wizytą i jak wyjdę to ich nie będzie. Nie to, żebym nie lubiła ludzi czy coś. Raczej chodziło mi o to, ze miałam plan wyjazdu w dzisiejszym dniu, a nie wypadało mi tak samych sobie wszystkich zostawić, choć przy ognisku, które już ktoś rozpalił i tak mało siedziałam. Koło południa zabrałam się za ściąganie koni z padoków. Niestety i tak musiałam wyjechać do "Wielkiego miasta", a nie chciałam zostawiać koni pod opieką rozweselonej już mocno ekipy. Miałam jeszcze ruszyć Siwego, więc wyciągnęłam rozziewanego biedaka z boksu, uwiązałam przy uwiązie i poszłam po sprzęt. Ostatnio testuję nowy czaprak z systemem korekcyjnym i naturalnym "misiem". Spisuje się rewelacyjnie, a że jakby to powiedzieć, jestem trochę "sroka" i "gadżeciara" (tak odrobinkę), to jest on w wściekle turkusowym kolorze. Całości dopełniają owijki w tej samej tonacji :-)  W tym momencie pojawił się kolejny znajomy z żoną i dzieciakami. Dzieci pisnęły coś w stylu "jaki śliczny, jaki piękny!". Ich ojciec nie pozostał dłużny nawiązując komplementem pod adresem ładnych kopyt. Stałam lekko zszokowana, ale dzielnie podjęłam temat. Coś mnie tknęło, i pomimo, że Siwy nie miał do czynienia z małymi dzieciakami, pozwoliłam im najpierw wygłaskać konia porządnie, a potem wyczyścić. Oczywiście pod moim bliskim i pilnym nadzorem. Ogier stał zdziwiony bardziej niż ja, co rusz odwracając głowę i przeginając ją komicznie w stronę dzieciaków. Przyglądał się tak jakby nigdy nie widział tak małych istotek pląsających obok niego. Był przy tym anielsko spokojny, nie ruszył nawet czubkiem kopyta, choć obszukał przy okazji wszystkie kieszenie naszych gości (ma jeszcze kilka nawyków z dawnych lat). Ojciec maluchów zagadywał co jakiś czas i w końcu sprawił, że zgodziłam się przewieść dzieciaki na koniu. Pewnie sprawił to stoicki spokój Siwego oraz zachwyty dzieci i radość, że wolno im czyścić konia. Słowa słyszane z ust może dwunastoletniego chłopaka "czyścić konia to sama radość", rozbroiły mnie kompletnie. Mniejsza od niego dziewczynka szczebiotała tak radośnie, że nie mogłam się oprzeć. Dawno nie spotkałam tak normalnej i zdrowej psychicznie latorośli. Okazało się dodatkowo, że chłopak miał jakieś lęki przed końmi. Wcześniej, spadł gdzieś w jakimś ośrodku z ponoszącego konia. To, że wszedł i czyścił zwierzaka ważącego dużo więcej od niego i do tego mającego normalny koński temperament, znaczyło dla niego i jego ojca bardzo dużo. 

Konia postanowiłam na początek wylonżować, mając na uwadze fakt, że miały na nim jeździć jeszcze dzieci. Następnie wsiadłam na niego celem rozprężenia. Przy okazji pokazał ku uciesze oglądających kilka sztuczek. Chyba lubi publiczność, bo chodził jak marzenie, a wspięcie zrobił tak, że sama byłam w szoku. Podobnie stęp hiszpański. Wykonał również bardzo poprawne jak na tak krótki czas nauki, tracado. Zsiadłam i wsadziliśmy najpierw chłopca. Oczywiście w kasku. Dodatkowo prowadziłam konia za wodze, a obok stanął jeszcze mój luby. Cała jazda odbywała się na lonżowniku. Jak młody po paru minutach powiedział, że już się nie boi to był kolejny szok i to miły. Siwy szedł z nosem przyklejonym do mojego łokcia i tylko nastawiał ucho raz na małego jeźdźca raz na mnie. Stąpał ostrożnie, równo, z rozluźnioną szyją. Potem przyszła kolej na dziewczynkę. Kask na głowę, sprawdzenie strzemion i jazda. Mała już jeździła więc puściłam jej wodze, kierowała sama, a ja szłam tylko asekuracyjnie obok konia. Ten zresztą ani myślał odchodzić ode mnie. Wciskał nos w mój rękaw i tak spacerowaliśmy. Dziewczynka na koniu, koń obok mnie i ja z obślinionym przez Siwego rękawem. Aby sprawić małej jeszcze frajdę, pokazałam jej jak dawać sygnały do stępa hiszpańskiego. Pomimo, że nogi ledwo wystawały po za tybinki, Siwus machał nogami aż miło. Gdy zsiadła, po odpowiedniej instrukcji i pod moim nadzorem, "ukłoniła" jeszcze ogiera, czym była niezmiernie ucieszona. Ten energiczny, dynamiczny koń rasy arabskiej, wykazał się większą inteligencją od niejednego z nas. Jego oczy przy tym tak wyraziste, zdawały się mówić "ale o co to wielkie halo? Przecież wiem, że to dzieci". Siwson ma już swoje grono sympatyków. Nawet J stwierdził dzisiaj, że ten koń jest inteligentny, ma niesamowite spojrzenie i tym podobne. Moja koleżanka, na jakiś zawodach kiedyś powiedziała zabawną rzecz. "Ja to się boję czasami na niego patrzeć, bo ona ma takie oczy ludzkie. Jakby wszystko rozumiał"....

Po jazdach i karmieniu popołudniowym, pożegnaliśmy się z gośćmi i wskoczyliśmy do samochodu. Już na nas czekali w kilku miejscach na raz. A czasu małoooo, oj małooooo. Jakoś się uporaliśmy z miejskimi korkami i z niewielkim opóźnieniem zajechaliśmy tam gdzie mieliśmy. Nawet starczyło czasu na Decathlon :-) . Zakupiłam Rudemu kantar (ze starym coś dziwnego zrobił), a dla siebie wypatrzyłam promocyjną bluzę polarową w kolorze.... No właśnie, a jakby inaczej, WŚCIEKLE TURKUSOWYM! Będzie do kompletu ;-) Po zakupach zdążyliśmy nawet odwiedzić teściową. Generalnie więc dzień uważam za udany za wyjątkiem tego, że znowu nie zrobiłam żadnych zdjęć. Może jutro nadrobię bo będzie ku temu okazja. Ale na razie ciiiiii....ii. Nie zapeszam. Jak Zrobię to wstawię ;-)

piątek, 15 października 2010

Owocny dzień...

Było słonecznie, a jednocześnie rześko dzisiejszego dnia. Upłynął on więc dość pracowicie ale za to bardzo miło. Pracowników D nie było cały dzień. Przewozili jakieś szpargały od niego z domu. Dzięki temu mogłam rozkoszować się ciszą bez hałasów budowlano sprzątających. Żadnych pił, młotków, ciągników, jeżdżących w te i we w te samochodów. Tylko K plątał się od czasu do czasu nieszkodliwie. Ranek rozpoczęłam od wypuszczenia koni na wybieg. Wcześniej nakarmione przez moją Połówkę, niecierpliwie wyglądały za mną w oczekiwaniu na radosne harce na padokach. Szczęśliwa bo wywalczyłam dwa padoki dla moich koni. Mogę więc puszczać swoje konie w rozłożeniu na raty przez cały dzień. Do południa idą dwa ogiery, a popołudniu jeden oraz wałaszek z klaczą na drugi wolny wybieg. Co prawda sielankowy dzień przerwał jeden z ogierków D, którego K puścił w korytarz prowadzący na wybiegi. Miał wraz ze swoimi kolegami wygryzać trawę ale bardziej interesowało go przegryzanie dziury w żywopłocie i rozmontowywanie ogrodzenia celem przedostania się do mojej Gniadej. Ta, nawiasem mówiąc, ubzdurała sobie dostać w październiku ruję. Tak jakby nie wiedziała, ze na to najlepsza jest wiosna.

Zanim wymieniłam konie w południe na wybiegach, zdążyłam jeszcze posprzątać w boksach i ogarnąć stajnię. Przygotowałam sobie też wywar z kaczki na czerninę. Mmmmmm... Pycha.... Jakby ktoś nie wiedział to pyszna tradycyjnie polska zupa zwana również czarną polewką. Dokończenie jej zostawiłam sobie na wieczór. Potrzebowałam jeszcze kilku produktów, które miał dowieźć mój luby, zresztą kacza krew wyciągnięta z zamrażalnika jeszcze nie odtajała.

Podmieniłam więc konie, nakarmiłam je na obiad i po małej sjeście, zabrałam się za Siwego. Ponieważ zapowiadają srogą zimę w tym roku, konie postanowiły już uzbroić się w futro. Miałam więc bitą godzinę pucowania jasnej sierści plus jakieś 30 minut na rozplecenie, naodżywkowanie, rozczesanie i zaplecenie ponownie długaśnej grzywy mojego ulubionego ogiera. Podobny zabieg zastosowałam włosom w jego ogonie. Wyczyściłam i odżywiłam jeszcze kopyta, po czym poszłam po sprzęt. Niewiele się zastanawiając, aby uczcić jeden z ostatnich ciepłych dni w tym roku, założyłam Siwemu turkusowy komplet. A co! A lans za stodołą ;-) Ale fajnie wyglądał, a żywe kolory wprowadziły mnie dodatkowo w dobry nastrój. 

Zazwyczaj pracę z koniem zaczynam ćwiczeniami z ziemi. Najpierw więc nieco rozprężenia na lonży, potem troszkę gimnastyki, tresury i pasaż. Idzie mu coraz lepiej. Troszkę obijał się na początku, jednak zachęcony rytmicznym głosem (od pocmokiwania i mówienia raz, dwa, raz, dwa, rozbolał mnie język i zaschło w gardle), tak zaczął się angażować, aż było miło patrzeć. Opuścił zad, wygiął kręgosłup do góry, a jak zamachał przodeeeeeemm Mmmmmm.... Bajka! Rytmicznie, ładnie balansując, aż jęknął jak zrobił kilka kroków w wyjątkowo dobrym ustawieniu. Jest to duży wysiłek dla konia. Warto o tym pamiętać. Pozwoliłam mu więc zrobić jeszcze trzy kroki i porządnie nagrodziłam. Siwy to straszny pieszczoch i łasy na wszelkiego rodzaju nagrody koń. Czy to ma być podrapanie po karku, poocieranie czoła, czy też pogłaskanie i pochwała słowem. On to po prostu lubi, co objawia się każdorazową poprawą w ćwiczeniach podczas następnego treningu. W siodle pracował przyjemnie choć z błyskiem w oku i jakąś taką nadmierną wesołością. Miał małą przerwę ostatnio więc rozumiałam stan jego ducha. Proste ćwiczenia trochę go nudziły i usiłował dodać coś od siebie. Przeważnie były to nowe elementy tresury i gimnastyki, których ostatnio się nauczył. Nigdy się nie złoszczę na konia za taką samowolkę. To normalny odruch, aczkolwiek staram się aby zrozumiał, że musi czekać wyraźnie na sygnał jeźdźca. Z Siwym praca jest specyficzna. To piekielnie inteligentny koń, błyskawicznie się uczący, łagodny, chętny do współpracy choć podszyty impulsywnością, dynamizmem i lekką nutką histerii. Mieszanka wybuchowa lecz wspaniała w pracy codziennej. Nie jest koniem totalnie podporządkowanym i zgaszonym, że tak powiem złamanym. Wszystkie elementy, których go nauczyłam nie miałyby miejsca, gdyby nie jego naturalność i prawdziwa osobowość. Ukłony, klapy, wspięcia, pasaże, lewady, zmiany nóg, a nawet gra w piłkę wynika z jego żywiołowego temperamentu i tego ogierzego charakteru, z którego wyzuty byłby tylko zwykłym człapiącym posłusznie koniem. Tymczasem koń, którego nie chcemy za wszelką cenę, siłą i krzykiem zdominować, a jedynie obserwujemy, wczuwając się w jego nastrój i charakter, wykorzystując to co dała mu natura, staje się niebywałym partnerem, posłusznym i oddanym, widzącym w człowieku nie przeciwnika,  rywala, tylko przewodnika. Takie studiowanie konia pomaga mi potem czuć się bezpiecznie nawet wtedy gdy wspina się niemal pionowo, przypadkiem bo nie zrozumiał do końca nowego sygnału, którego go uczę. Przestrzegam jednak przed brakiem uwagi. Jak to mówi moja kochana Połówka... "Ufaj ale kontroluj..." ;-) Życiowa prawda....

Po treningu, miałam czas na ogarnięcie moich kulinarnych szaleństw. W oczekiwaniu na Lubego, upiekłam jeszcze roladę z boczku i przygotowałam mięsko na gulasz węgierski. Mniam. Dzisiaj czerninka, jutro gulasz. Niestety moje kochanie spóźniało się, co spowodowało, że nie pojechałam do pewnej osoby. Pewnie mnie porazi wzrokiem przy jutrzejszym spotkaniu albo co gorszego. Wcale się zresztą nie dziwię bo czeka na coś ważnego, a co miałam jej zawieźć. W tym oczekiwaniu poszłam jeszcze do stajni zająć się Rudym. Dzisiaj miał wolne ale za to musiał znieść moje zabiegi pielęgnacyjne. Grzywę ma na długość jako drugi w kolejce zaraz po Siwym. Tak długie i gęste u konia arabskiego nie jest zbyt częste, więc staram się dbać jak najlepiej. Gdy odbębniłam standard pielęgnacyjny czyli rozplecenie, rozczesanie, odżywienie, zaplecenie grzywy i ogona plus kosmetyka całego ciała i kopyt, zabrałam się za sprzątanie sprzętu. W tym czasie nadjechała "zagubiony w akcji", więc włączyłam szósty bieg i dokończyłam robotę w try miga jak to się mówi. Jeszcze sprowadziłam resztę koni, nakarmiłam i poleciałam do domu skończyć moją polewkę. Teraz wdycham zapachy, które jeszcze o tej porze snują się po całym domu, zastanawiając się czy nie skusić się na niezdrowe dojadanie w nocy. No ale co poradzę jak tak ładnie pachnie i dobrze smakuje???  ;-)


wtorek, 12 października 2010

Gniady na okładce...

Dostałam miłego maila. W końcu zobaczyłam jak wyszła okładka katalogu Muehldorfer z Gniadym w roli modela. Zdjęcie mojego autorstwa oczywiście ;-) Strasznie się cieszę, że udało się wybrać zdjęcie, które pasuje do okładki. No a Gniady.... Prawdziwy "Top Model" ;-). Dzisiaj screen z okładki w kolorze. W tym wypadku należy odstąpić wyjątkowo od czarno białej tonacji :-)

niedziela, 10 października 2010

Hubertus...

Wyjechaliśmy w piątek wieczorem, spakowani pośpiesznie bo oczywiście jak to w zwyczaju mamy, na wszystko jest czas ;-) Skutek był taki, że zabrałam prawie wszystko co potrzeba. Prawie... Zapakowałam aparat, dwa obiektywy, tylko że na miejscu okazało się, że nie zabrałam karty CF. No i ze zdjęć nici. Dlatego też musicie wybaczyć mi dzisiejszy post ale nie mam go czym zilustrować. Następnego dnia, już w dobrym nastroju władowałam się na jakiegoś olbrzymiego konia (olbrzymi w stosunku do arabów, do których przywykłam) po czym ruszyliśmy w teren. Miałam okazję przetestować moje siodło w dłuższym terenie. Na koniu leżało dobrze, a mnie od niego tyłek nie bolał. Eksperyment można więc uznać za udany. Sama przejażdżka spokojna nie licząc małej kłótni z bryczką, która za mną jechała. Zrobiono mnie "Kontrmastrem" na okazję tego, że jeżdżę konno dłużej, więc miałam tą przyjemność bujania się za całym sznureczkiem jeźdźców mając w ogonie przyklejoną bryczkę, której powożący jakoś nie mógł zrozumieć, że nie wypada się nagle galopem z krzaków z za zakrętu i nie hamuje w zadzie konia jadącego przed nim. Skutek był taki, że mój wierzchowiec w końcu "oddał z zadu" trafiając zaprzęgniętego konia kopytem. Dobrze że na tym się skończyło. Oczywiście gdy dojechaliśmy do łąki, na której zarządzono popas (głównie popas dla jeźdźców i jadących na bryczce), powożący oznajmił wszem i wobec wieść o strasznie niebezpiecznym koniu, na którym jechałam. No cóż... Szkoda, że nie wykazał się równie bujną wyobraźnią podczas powożenia zaprzęgiem. W drodze powrotnej sama władowałam się na bryczkę, a konia oddałam właścicielowi. Niech też coś ma z Hubertusa ;-) Moja Połówka jechała na Rudej, która już w nowym domu całkiem się oswoiła i jakoś niezbyt przejęła zmianą miejsca zamieszkania. Po pół godzinie miałam już serdecznie dość bryczki. Czułam się jak sopel lodu. Sztywna i przemarznięta obiecywałam sobie nigdy więcej nie zamieniać jazdy wierzchem na zaprzęgowe przyjemności. Jednak na koniu jest dużo cieplej podczas jazdy.

Gdy dotarliśmy z powrotem do domu naszych gospodarzy, pierwsze co zrobiłam to założyłam czapkę uszankę wyciągniętą z samochodu i pobiegłam do ciepłego saloniku ogrzać się przy kominku. Gorący obiad na szczęście przywrócił mi czucie w członkach i wiarę w to, że nie będę bardzo chora. No... Niestety wiara ta nieco wieczorem skruszała gdy zużyłam już wszystkie paczki chusteczek higienicznych dostępne w okolicy. Osłodą na pocieszenie pozostała wieczorna imprezka z boskimi śpiewami. Boskimi bo nasi gospodarze nie dość, że koniarze to muzycy z krwi i kości o nieprzeciętnym talencie. Mieliśmy więc koncerty na skrzypce, gitary i śpiewy w chórach. Cud miód malina normalnie :-) Aż żal było wracać do domu dnia następnego. Pożegnaliśmy się więc ciepło z gospodarzami oraz Rudą i prędziutko ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. No a teraz... Teraz zużywam kolejne paczki chusteczek, popijając Coldrex cytrynowy kombinuję jaki pokaz zrobić z Siwym na Hubertusie u znajomych, który będzie już za tydzień. Może w nocy mi coś do głowy wpadnie i wymyśle jakąś dobrą choreografię.
Tymczasem...
Zabieram chusteczki do łóżka.
Dobranoc.

piątek, 1 października 2010

Webowa złośliwość...

No i kurcze znowu siedziałam po nocach.... Wrrrr... A miałam spać dziś smacznie i zdrowo. Czasami jest jednak tak, że jak coś sobie człowiek umyśli to jakieś fatum czy zrządzenie chce inaczej. Ponieważ ostatnio jedna z moich stron www, którymi się opiekuję wymagała zaglądnięcia w jej bebechy (czytaj kody, krzaczki i tym podobne), chcąc nie chcąc, zmusiłam się aby zabrać się w końcu za to porządnie. Jest chyba nawet takie przysłowie o nie tykaniu czegoś bo to coś po tym tyknięciu zaczyna niefajnie "waniać". Podobnie było z ową stroną www. Skończyło się na tym, że zdesperowana i maksymalnie wkurzona, zrobiłam kopie najważniejszych plików i treści, po czym wszystko doszczętnie wykurzyłam z serwera. Postawiłam to to od nowa, a teraz grzebię bo mi parę rzeczy nie pasuje. Kto się bawi w budowanie stron ten wie, i ten mnie zrozumie. Pewnie jeszcze więcej miał chwil załamań nad takim prostym www niż ja. Pewnie kilka dni mi zejdzie...

Konie wczoraj smętnie wyglądały z boksów, równie mało zachwycone pogodą co i ja. Pobiegały trochę na wybiegu, trochę popracowały i na tym koniec. Obiecałam sobie, że dnia następnego podziałamy coś więcej. Patrząc teraz czyli o 7.30 przez okno, obudziłam w sobie nadzieję, że pewnie dotrzymam postanowień. Normalnie tak patrzę dalej i widzę słońce! Ciepłe promienie, złotawo odbijające się w jesiennej poświacie poranka i rudych liści. No to się nazywa powitanie poranne :-)


Lecę więc teraz na spotkanie nowemu dniu. Życzcie mi powodzenia ;-)...


wtorek, 28 września 2010

Wielkie pieczenie...

Spać dzisiejszej nocy nie mogłam, a że wcześniej poczytałam jakieś strony z przepisami, naszła mnie przemożna ochota na bułeczki maślane własnej produkcji. No jak mnie naszło to już całkiem o śnie nie mogłam myśleć bo głowę moją zaprzątało aromatyczne, miękkie, drożdżowe ciasto. Jak nawiedzona więc, w amoku piekarniczym przystąpiłam tuż przed północą do wyrobu powyższych wypieków. Ciasto udało się znakomicie roztaczając aromat na dom i okolicę. Przepisy na bułeczki maślane dostępne są powszechnie w internecie więc ich tu przytaczać nie będę. Dodam od siebie jedynie, że jedną szklankę mleka zastąpiłam szklaną słodkiej śmietanki 30%. Ach... Niebo w gębie. Rozochocona udanym wyczynem, upiekłam jeszcze na śniadanie kajzerki i zapoczątkowałam zakwas do pieczenia chleba. Teraz dojrzewa sobie on swobodnie w odpowiedniej temperaturze i czeka na dokarmienie. Zakwas prosta sprawa. Polecam, bo nie ma nic lepszego nad własny, pachnący, gorący chlebek bez ulepszaczy. Gdyby ktoś z czytających pokusił się na podobny wyczyn, do zakwasu polecam mąki o wyższej wartości. Na przykład 720. To czy będzie to zakwas żytni czy pszenno żytni, zależy już od gustu i tego jaki chleb chcemy później z tego zakwasu wyrobić. Przepisy na zakwas oczywiście "wygooglane" :-)

Konie dzisiaj niemrawe i ospałe. Widocznie pogoda działa na nie tak samo jak na nas. Rudy ledwo wypuszczony na wybieg, już po chwili stał przy bramie żałośnie rżąc w nadziei, że go ktoś do stajni z powrotem zabierze. Dałam mu jeszcze chwilę na rozruszanie kości i ulitowałam się nad biedakiem. Do stajni szedł prawie kłusując. Znakiem tego pogoda tez mu nie przypasowała i w deszczu moknąć, podobnie jak jego pani, nie lubi. Tylko Biały i Gniada jakoś nie protestują spokojnie pasąc się na trawie. Siwy i Gniady drzemią w zaciszu boksów udając, że ich nie ma. Wiedzą co robią ;-) Chyba zrobię podobnie...




niedziela, 26 września 2010

Złote Argamaki i niespodziewane spotkanie...

Na popołudnie zaplanowaliśmy odwiedziny w Boskiej Woli. Nazwa piękna, miejsce jeszcze lepsze, a konie.... Konie boskie.... Ponieważ jestem fascynatką orientalnych koni, moja Połówka chcąc nie chcąc, musiała wyrwać się z domu razem ze mną. Inaczej groziło mu przynudzanie całymi dniami o koniach tej rasy i wołaniem do oglądania każdego znalezionego filmu z Achałtekinami w internecie. Do zwabienia w zasadzkę wycieczki pomogła mi wizja olbrzymiego grzybobrania przy okazji odwiedzin, co poniekąd trochę się udało. Urokliwe miejsce, do którego dojeżdża się malowniczą, piaszczystą drogą pomiędzy zagajnikami posiada sympatycznych mieszkańców w postaci gospodarzy i ich podopiecznych. Zachwyciła nas pasja i wiedza jednych z naprawdę nielicznych hodowców koni ahaltekińskich w Polsce. Wiedza, która obejmowała nie tylko znajomość koni, specyfikę tej rasy ale także historię krajów, z których się ona wywodzi oraz narodu, który tą rasę po dziś dzień traktuje jak cenną spuściznę. Same konie mieszkające w Boskiej Woli, to zwierzęta ufne, spokojne, niezwykle przyjazne, ciekawskie oraz zdrowe. Słońca niestety za wiele nie było, zresztą przyjechaliśmy dość późno więc zdjęcia nie wyszły powalające. Są raczej dowodem na naszą wycieczkę. Umówiliśmy się jednak z gospodarzami na prawdziwą sesję zdjęciową, do której porządnie się przygotuję. Już właśnie obmyślam plan jakie rekwizyty ze sobą zabiorę aby zdjęcia wyszły niepowtarzalne i wyjątkowe. Kilka pomysłów już jest. ;-)

Do Boskiej Woli mieli nadjechać jeszcze kolejni goście. I już, już mieliśmy się zbierać aby nie zabierać cennego czasu, gdy nadjechał samochód, z którego wysiadła gromadka ludzi. W miarę jak ta gromadka się zbliżała, mi otwierały się co raz szerzej oczy i tylko zaskoczenie nie pozwoliło mi ich dodatkowo poprzecierać celem wyostrzenia obrazu. No bo ile prawdopodobieństwa jest w tym, że przy okazji takiego wypadu, spotka się naszego psiapsiela w miejscu, o którym nigdy wcześniej nie słyszał, zabranego dla towarzystwa przy okazji, 70 km od naszego domu. Ale żeby zrozumieć nasze zaskoczenie należałoby znać naszego P. raczej nie bywa ostatnio w takich miejscach, a najprawdopodobniejszym miejscem jego pobytu jest albo jakiś plan filmowy czy reklamowy albo jakaś wielka impreza gdzie jest przeważnie konferansjerem. Czyli prędzej go zobaczę w krawacie i marynarce niż w trampkach i sportowej bluzie w czym ukazał się naszym oczom. No... Ale świat koniarzy jest mały... Na dodatek okazało się, że pozostała gromadka do świetni znajomi mojej Połówki, których od dawna nie widział :-)

W ten oto sposób nasza wycieczka zakończyła się spotkaniem, które uczciliśmy już w drodze powrotnej, zatrzymując się na "Kaczce po polsku" w jakiejś przydrożnej zagrodzie. Kaczka była niezła, spotkanie miłe, a wizyta w Boskiej Woli udana i ciepła.

Czekamy oczywiście na rewanż ;-)




Pożegnania...

Rano zadzwonił M,że jest już blisko i prosił o wskazanie dokładnej drogi dojazdu do nas. Dla niewtajemniczonych... Dzisiejszy dzień, to dzień wyjazdu Rudej do nowego domu. Po kilku jeszcze telefonach nawigacyjnych wykonanych do nas, M zjawił się u naszych bram zestawem szybkobieżnym pod tytułem bus i przyczepa dla koni. Krótkie przywitanie, kilka ploteczek i gorąca herbatka czyli  stały rytuał naszych gości. Następnie wyciągnęłam Rudą z boksu, wyczyściłam, zarzuciłam siodło i udaliśmy się na prezentację kobyły. Zaprezentowałam parę prostych elementów westernowych,a następnie M wsiadł na Rudą i wyglądało na to, że  jest mu z tym faktem całkiem dobrze. Z kobyłą szybko się dogada i powinni stanowić w przyszłości całkiem zgraną parę. M zawsze, a przynajmniej od czasu jak zaczął bawić się w west, marzył o aqh. No coś mi się wydaje, że pomogliśmy to marzenie spełnić. I choć smutno było gdy wprowadzałam konia do przyczepy, nawet mojej Połówce oczy się zaszkliły, a mnie ogarnęło ściskające za gardło wzruszenie, to wiem, że M dobrze się nią zaopiekuje i będę miała okazję oglądać ich nie raz na arenach sportowych. No cóż... Po prostu nie nadaję się na handlarza koni. Wzruszałam się nawet końmi D kiedy je sprzedawał, a co dopiero gdy sprzedawałam któregoś z moich podopiecznych. Za dwa tygodnie pewnie ich odwiedzę więc.... 

Wszystkiego dobrego w nowym domu Ruda, a M życzę wiele pociechy z konia i sukcesów...



czwartek, 23 września 2010

Ulga i zadowolenie...

No i tak się złożyło, że dzisiaj jeszcze nie spałam. A wszystko przez ten wyjazd na bonitację. Wczorajszej nocy spać nie mogłam z przyczyn oczywistych i to nawet dwóch. po pierwsze jakoś strasznie przejęłam się ta całą bonitacją i nosiło mnie z kąta w kąt. W głowie wyobrażałam sobie różne wersje bonitowania Gniadego. ponieważ K powiedział nam, że płyta zaczyna się o ósmej, postanowiliśmy wyjechać o piątej rano. plany uległy zmianie gdy ze zdziwieniem usłyszałam głosy o trzeciej piętnaście i nie były one omamami spowodowanymi brakiem snu. Najpierw pomyślałam, że K nawiedziło i gada w środku nocy przez telefon. Specjalnie się tym nie przejęłam ponieważ K skutecznie i namiętnie nie rozstaje się zbyt często ze swoim telefonem. Zastanowienie przyszło gdy usłyszałam wyraźnie dwa męskie głosy, a to już dało mi do myślenia. Chcąc nie chcąc ubrałam się i wyszłam na zewnątrz w całkiem spory chłód nocy. Oczy przetarłam ze zdumienia jak zobaczyłam stojący przed domem samochód i J, który spacerował przed stajnią. Zamiast "Dzień dobry" usłyszał ode mnie "Czy Cię całkiem nawiedziło". I w ten oto sposób nasza podróż uległa przyśpieszeniu. Wypiliśmy jeszcze po kawie, zapakowałam konia i sprzęt niezbędny do wymuskania go przed prezentacją i ruszyliśmy w drogę.

Już na miejscu okazało się, że "Płyta" jest, a i owszem. Ale dopiero po "korytarzu", próbie ujeżdżeniowej i skokach pod jeźdźcem. Miałam zaprezentować Gniadego na samym końcu, zaraz po koniach z zakładu studniowego. Komisja na szczęście ulitowała się nad nami i do oceny przystąpiliśmy jako pierwsi. Zanim to jednak nastąpiło, pooglądałam "zakładowe" małopolaki. Trzy wpadły mi w oko ze względu na bukiet, jeden ze względu na bardzo dobre predyspozycje skokowe, dwa ruchowo i żaden jeśli chodzi o poprawność budowy. No... Może za surowo je oceniłam. Raczej chodzi mi o to, że żaden nie był wybitny swoją budową. Zanim nadeszła godzina "zero" , zestresowałam i przejęłam się tak, że zmuszona byłam dwa razy biegiem lecieć do miejsca gdzie król piechotą nie chodzi. W bebechach miałam rewolucję, która ustąpiła dopiero podczas bonitacji mojego podopiecznego. Jakaś abstrakcyjna trema mnie dopadła i zaczęłam się bardzo mocno przejmować czy konia uznają w tej rasie. Gniady spisał się dzielnie. Lśnił i błyszczał, oczywiście po arabsku zawiną kitę i na tyle pokazał się dobrze, że został dopuszczony do rozrodu w rasie małopolskiej z wynikiem 80 pkt bonitacyjnych. Trzy razy pytałam ludzi stojących obok ile dostał i czy się zakwalifikował bo nie dowierzałam. Radość dla mnie ogromna, a Gniady jakby wiedział, ze już po wszystkim bo z zadowoleniem dorwał się do trawy wcześniej sprawdzając jadalność żywopłotu. Połówka zrobiła nawet kilka zdjęć więc nie omieszkam pochwalić się wyczynem koniska. Oczywiście gratuluje hodowcy, bo jakby nie patrząc wykonał dobrą robotę, a ja dzięki temu mogę cieszyć się ogierem uznanym w swojej rasie i w małopolskiej. teraz zaczyna się odliczanie do kolejnego wydarzenia w życiu Gniadego. Zresztą nie tylko jego bo jeszcze Siwego i Gniadej. Ale o tym za czas nie jaki. To tak żeby nie uprzedzać faktów... ;-)

Fot. Sławomir Ołdakowski



środa, 22 września 2010

Zdjęcia na gwałt i straszna godzina.

Dzisiaj przed południem miałam niecny plan zaszycia się w domu i nie wyściubiania z niego nosa aż do godziny 14-tej. Właśnie ospale spoglądałam w ekran telewizora gdy do kuchni wpadł K zwiastując nowinę w postaci pilnej prośby od D. Jak się okazało jakiś kupiec dość gorączkowo domaga się zdjęć koni z oferty na sprzedaż, a że takowych specjalnie nie posiadały, wyszło na to, że trzeba im je na gwałt zrobić. Spojrzałam leniwie za okno. Na szczęście jakieś tam promienie słońca były więc można było coś popróbować. Oba konie są siwe, a że jeszcze młode to nie mleczno a szaro, brudno siwe. Po prostu uwielbiam robić zdjęcia koniom tej maści gdy brak jest odpowiedniego światła. Podczas gdy K przygotowywał rzeczone konie, ja robiłam to samo z moim sprzętem jednocześnie zalewając swoją kawę wrzątkiem. Na rozruch potrzebowałam kubek ciemnego, parującego płynu. Koniecznie z mlekiem i czterema łyżeczkami cukru. Akurat koniec delektowania się kawą wypadł na koniec przygotowań koni, więc jakby nie było udaliśmy się na sesję. Wypadła dość mizernie, bo ani ja nie miałam przekonania, ani konie ochoty. Bardziej je interesowało to co zostawiły w boksach, czyli siano.  Dorobiłam jeszcze trochę tak zwanych "Portretów inaczej" bo mnie nagle wena napadła i pomyślałam, że na bloga się przydadzą. Po zakończonych zdjęciach nadjechał D. Pokręcił się, coś tam zagadał i pojechał dalej. Zabrałam się za przygotowywanie Gniadego do jutrzejszego wyjazdu. Ponieważ postanowiłam go "wybłyszczyć" na maksa zajęło mi to bite trzy godziny. Przynajmniej efekt jest jak należy. Lśni się nawet w świetle jarzeniówki stajennej. Zobaczymy co rano zastanę. A rano to już nie taka odległa sprawa bo ktoś umyślił sobie, że płyta ma być jakoś od siódmej czy ósmej rano. Efektem tego jest zaplanowany wyjazd o godzinie piątej. Godzina straszna! Blady świt normalnie!  Znając moje przyśpieszenie to muszę wstać przynajmniej o trzeciej. No bo to i kawa poranna, i konia nakarmić, i przeczyścić i do załadunku przygotować, a i jeszcze rzeczy zabrać ze sobą. Nie mówiąc o tym, że muszę sama z sobą coś zrobić bo wypadło na to, że będę musiała z Gniadym sama po trójkącie latać. Jak nie dostanę zadyszki to będzie dobrze. O konia się nie martwię bo ma lepszą kondycję ode mnie.  Jeszcze dochodzi stres związany z całą tą bonitacją. Przejmuję się jak stonka opryskami jutrzejszym dniem. Co jak co ale mimo wszystko miło byłoby gdyby koń bonitację dostał jak należy. Trzymajcie kciuki za Gniadego.

Z serii "Portrety inaczej"