niedziela, 17 października 2010

Hubertus Splalski 2010

Rano zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w kierunku na Spałę, aby już po mniej więcej trzech godzinach znaleźć się w ładnej i urokliwej miejscowości. Słońce złociło ostatnie jesienne liście okolicznych lasów. Na teren gdzie organizowany był Hubertus prowadziła malownicza droga wśród drzew. Miejscowi mieli niezłą zabawę, a z pewnością całkiem przyzwoity dorobek. Stali w bramach swoich gospodarstw zapraszając na Parking. Co ciekawsze, cena prawie warszawska bo przyjemność zaparkowania kosztowała nas dziesięć złotych. Impreza całkiem spora, pełno namiotów i stoisk handlowych, ludzi i koni. Z głośników dobiegał głos naszego znajomego, który usilnie próbował zaprowadzić jakiś ład i skład na łące, na której miał się za chwilę odbyć "szukany" dla dzieci i gonitwa dla starszych. Korzystając z chwili wolnego czasu, poszłam poszperać po stoiskach. W sumie nic ciekawego nie było za wyjątkiem kosmicznie drogich, futrzanych czapek, całkiem niezłych butów myśliwskich w równie kosmicznej cenie co czapki oraz kilku jeździeckich, niewyszukanych gadżetów. No.... Ominęłam jeszcze Pana z artystycznej pracowni krawieckiej. Jego oferta była niezła. Zwłaszcza dla kogoś kto bawi się w rekonstrukcje historyczne, kostiumologię czy jeździeckie klasy kostiumowe. Poszukiwaliśmy jakiegoś stoiska z grzańcem. A był, i owszem tyle, że na jakieś talony. Dla szarej publiczności były raptem jakieś dwa bufety  z ciepłym jedzeniem i to z takim sobie oraz niedobrą kawą. Pomimo słonecznej pogody, wietrzysko wywiewało ciepło z naszych ubrań. Popstrykałam trochę fotek podczas pokazu dyscyplin western (nieco nudno było, brak podłoża oraz przygotowania jakiegoś czytelnego planu pokazu) i czekałam spokojnie na gonitwę za lisem. Jak tylko jeźdźcy się pokazali, a lis, raczej lisica rozpoczęła rozgrzewkę, zrobiło się zamieszanie i ożywienie. Uzbroiłam się ponownie w aparat i licząc na jakieś dobre ujęcia wyszukałam sobie miejscówkę. Niestety jakbym nie stanęła, słońce miałam na wprost lub z prawego boku. Mmmmm.... Kiepsko ale trudno. Patrząc jak się co poniektórzy podniecili się możliwością złapania rudej kity oraz przyglądając się znakomitej większości z około osiemdziesięciu uczestników konnych, pomyślałam, że może być niezły cyrk. Spokojny ton konferansjera, który już chyba trzeci raz z rzędu prosił o nie gonienie jeszcze lisa nie przynosił większych efektów. Zarządzono więc odegranie sygnału, którego niewielu jadących konno słyszało. Chyba nawet nie był im potrzebny ;-) Na efekty nie trzeba było długo czekać. Robiąc zdjęcia, zerknęłam lewym okiem w bok i już miałam widok pierwszego, który zetknął się z ziemią. I to za sprawą zbyt luźnego popręgu. Lis i goniący zatoczyli koło dookoła łąki i..... I zderzyły się ze sobą lisica i jakiś inny jeździec, jakaś amazonka wjechała w konia, który stał na przeciw, a jakiś ułan przyłomotał w konia, któremu smętnie zwisało siodło na luźnym popręgu. Więc podsumowaniem były gleby w ilości sztuk od sześciu w górę. Co poniektóre łącznie z końmi oraz złamana kość w kostce lisicy. Pomyślałam sobie, że taka zabawa to już nie dla mnie. Szkoda koni i siebie. W gonionym hubertusie to już raczej udziału nie wezmę.

Karetka zabrała poszkodowanych z miejsca boju, a po chwili wznowiono gonitwę z nowym szaleńcem w roli lisa. Tym razem ledwo ruszył , a już go złapali. Postanowiliśmy zebrać się do domu, więc wyłączyłam sprzęt i już, już, no już byliśmy przy wyjściu a tu.....! Piękne sowy sokolników. Puchacze i płomykówka. Zdjęcia tych wpaniałych, drapieżnych ptaków jutro wrzucę. Sowy zatrzymały nas najdłużej przy sobie. Obfotografowałam je na tyle solidnie, że zabrało mi już miejsca na karcie.  Znak, że trzeba wracać do domu...

W domu obrobiłam tylko jedno zdjęcie. Na więcej nie mam dzisiaj już sił. Oczy zamykają się same, a tekst jakoś się nie klei. Najlepszą rzeczą jaką więc teraz zrobię to udanie się do ciepłego łóżeczka by wsunąć się pod moją ulubioną, puchową kołderkę :-)
Dobrej nocy....

W ferworze walki...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz