czwartek, 23 września 2010

Ulga i zadowolenie...

No i tak się złożyło, że dzisiaj jeszcze nie spałam. A wszystko przez ten wyjazd na bonitację. Wczorajszej nocy spać nie mogłam z przyczyn oczywistych i to nawet dwóch. po pierwsze jakoś strasznie przejęłam się ta całą bonitacją i nosiło mnie z kąta w kąt. W głowie wyobrażałam sobie różne wersje bonitowania Gniadego. ponieważ K powiedział nam, że płyta zaczyna się o ósmej, postanowiliśmy wyjechać o piątej rano. plany uległy zmianie gdy ze zdziwieniem usłyszałam głosy o trzeciej piętnaście i nie były one omamami spowodowanymi brakiem snu. Najpierw pomyślałam, że K nawiedziło i gada w środku nocy przez telefon. Specjalnie się tym nie przejęłam ponieważ K skutecznie i namiętnie nie rozstaje się zbyt często ze swoim telefonem. Zastanowienie przyszło gdy usłyszałam wyraźnie dwa męskie głosy, a to już dało mi do myślenia. Chcąc nie chcąc ubrałam się i wyszłam na zewnątrz w całkiem spory chłód nocy. Oczy przetarłam ze zdumienia jak zobaczyłam stojący przed domem samochód i J, który spacerował przed stajnią. Zamiast "Dzień dobry" usłyszał ode mnie "Czy Cię całkiem nawiedziło". I w ten oto sposób nasza podróż uległa przyśpieszeniu. Wypiliśmy jeszcze po kawie, zapakowałam konia i sprzęt niezbędny do wymuskania go przed prezentacją i ruszyliśmy w drogę.

Już na miejscu okazało się, że "Płyta" jest, a i owszem. Ale dopiero po "korytarzu", próbie ujeżdżeniowej i skokach pod jeźdźcem. Miałam zaprezentować Gniadego na samym końcu, zaraz po koniach z zakładu studniowego. Komisja na szczęście ulitowała się nad nami i do oceny przystąpiliśmy jako pierwsi. Zanim to jednak nastąpiło, pooglądałam "zakładowe" małopolaki. Trzy wpadły mi w oko ze względu na bukiet, jeden ze względu na bardzo dobre predyspozycje skokowe, dwa ruchowo i żaden jeśli chodzi o poprawność budowy. No... Może za surowo je oceniłam. Raczej chodzi mi o to, że żaden nie był wybitny swoją budową. Zanim nadeszła godzina "zero" , zestresowałam i przejęłam się tak, że zmuszona byłam dwa razy biegiem lecieć do miejsca gdzie król piechotą nie chodzi. W bebechach miałam rewolucję, która ustąpiła dopiero podczas bonitacji mojego podopiecznego. Jakaś abstrakcyjna trema mnie dopadła i zaczęłam się bardzo mocno przejmować czy konia uznają w tej rasie. Gniady spisał się dzielnie. Lśnił i błyszczał, oczywiście po arabsku zawiną kitę i na tyle pokazał się dobrze, że został dopuszczony do rozrodu w rasie małopolskiej z wynikiem 80 pkt bonitacyjnych. Trzy razy pytałam ludzi stojących obok ile dostał i czy się zakwalifikował bo nie dowierzałam. Radość dla mnie ogromna, a Gniady jakby wiedział, ze już po wszystkim bo z zadowoleniem dorwał się do trawy wcześniej sprawdzając jadalność żywopłotu. Połówka zrobiła nawet kilka zdjęć więc nie omieszkam pochwalić się wyczynem koniska. Oczywiście gratuluje hodowcy, bo jakby nie patrząc wykonał dobrą robotę, a ja dzięki temu mogę cieszyć się ogierem uznanym w swojej rasie i w małopolskiej. teraz zaczyna się odliczanie do kolejnego wydarzenia w życiu Gniadego. Zresztą nie tylko jego bo jeszcze Siwego i Gniadej. Ale o tym za czas nie jaki. To tak żeby nie uprzedzać faktów... ;-)

Fot. Sławomir Ołdakowski



środa, 22 września 2010

Zdjęcia na gwałt i straszna godzina.

Dzisiaj przed południem miałam niecny plan zaszycia się w domu i nie wyściubiania z niego nosa aż do godziny 14-tej. Właśnie ospale spoglądałam w ekran telewizora gdy do kuchni wpadł K zwiastując nowinę w postaci pilnej prośby od D. Jak się okazało jakiś kupiec dość gorączkowo domaga się zdjęć koni z oferty na sprzedaż, a że takowych specjalnie nie posiadały, wyszło na to, że trzeba im je na gwałt zrobić. Spojrzałam leniwie za okno. Na szczęście jakieś tam promienie słońca były więc można było coś popróbować. Oba konie są siwe, a że jeszcze młode to nie mleczno a szaro, brudno siwe. Po prostu uwielbiam robić zdjęcia koniom tej maści gdy brak jest odpowiedniego światła. Podczas gdy K przygotowywał rzeczone konie, ja robiłam to samo z moim sprzętem jednocześnie zalewając swoją kawę wrzątkiem. Na rozruch potrzebowałam kubek ciemnego, parującego płynu. Koniecznie z mlekiem i czterema łyżeczkami cukru. Akurat koniec delektowania się kawą wypadł na koniec przygotowań koni, więc jakby nie było udaliśmy się na sesję. Wypadła dość mizernie, bo ani ja nie miałam przekonania, ani konie ochoty. Bardziej je interesowało to co zostawiły w boksach, czyli siano.  Dorobiłam jeszcze trochę tak zwanych "Portretów inaczej" bo mnie nagle wena napadła i pomyślałam, że na bloga się przydadzą. Po zakończonych zdjęciach nadjechał D. Pokręcił się, coś tam zagadał i pojechał dalej. Zabrałam się za przygotowywanie Gniadego do jutrzejszego wyjazdu. Ponieważ postanowiłam go "wybłyszczyć" na maksa zajęło mi to bite trzy godziny. Przynajmniej efekt jest jak należy. Lśni się nawet w świetle jarzeniówki stajennej. Zobaczymy co rano zastanę. A rano to już nie taka odległa sprawa bo ktoś umyślił sobie, że płyta ma być jakoś od siódmej czy ósmej rano. Efektem tego jest zaplanowany wyjazd o godzinie piątej. Godzina straszna! Blady świt normalnie!  Znając moje przyśpieszenie to muszę wstać przynajmniej o trzeciej. No bo to i kawa poranna, i konia nakarmić, i przeczyścić i do załadunku przygotować, a i jeszcze rzeczy zabrać ze sobą. Nie mówiąc o tym, że muszę sama z sobą coś zrobić bo wypadło na to, że będę musiała z Gniadym sama po trójkącie latać. Jak nie dostanę zadyszki to będzie dobrze. O konia się nie martwię bo ma lepszą kondycję ode mnie.  Jeszcze dochodzi stres związany z całą tą bonitacją. Przejmuję się jak stonka opryskami jutrzejszym dniem. Co jak co ale mimo wszystko miło byłoby gdyby koń bonitację dostał jak należy. Trzymajcie kciuki za Gniadego.

Z serii "Portrety inaczej"

wtorek, 21 września 2010

Dzień na "nie" ale z nadzieją ;-)

Niby doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny, a sam dzień liczony jest właściwie według pory, w której coś robisz (czyli jakieś kilka godzin ;-) ), a zdążyłam być cztery razy na maksa wkurzona, raz porządnie rozczarowana, dwa razy poirytowana, konkretnie wściekła oraz jeden raz mocno zdegustowana. Dołożyłam do tego jeszcze rozżalenie i zawód. Powyższe objawy nie są bynajmniej cyklicznym symptomem kobiecym lecz skutkiem współpracy, a raczej jak się okazuje jej brakiem z dziwnymi ludźmi. Ponieważ nic w przyrodzie nie ginie bez echa, a mały kamyk rzucony w wodę przeważnie robi całkiem spore rysy na jej tafli, postanowiłam po bezowocnej dyskusji odpuścić forsowanie własnych racji. "Zamknęłam się w sobie...", jakby to powiedzieli bohaterowie   znanego filmu animowanego. Zazwyczaj tak jest, że to co dajemy innym, wraca do nas ze zdwojoną siłą. Czasami tej sile się pomaga ale na to przychodzi odpowiedni czas ;-) Tak więc istnieje możliwość, że w odpowiednim momencie przystąpić będę musiała do ataku, obrony lub odwetu. Czas pokarze.

Ponieważ niedalekie plany wskazują, że Ruda wyjedzie do nowej stajni, postanowiłam ją nieco odkurzyć fizycznie i psychicznie. Jej ostatnie dni pełne były ciężkiej pracy "nic nie robienia" i byczenia się na pastwisku, a co za tym idzie, nastąpiła potrzeba zmienienia tego stanu rzeczy. Jak przystało na dobrze odkarmioną, pełną energii młodą klacz, Ruda pokazała swój entuzjazm do pracy gdy tylko nadszedł jej moment. I nie ważne, że było jedynie trochę stępa, kłusa, po dwa okrążenia ujeżdżalni w galopie i kilka ćwiczeń rozluźniających i gimnastycznych. Rudzielec zmarszczył się na chrapach tak dokładnie, że owe zmarszczki zaczynały się na czubku nosa, a kończyły na czubku głowy, którą nosiła nieco wyżej niż zazwyczaj na znak demonstracji uciskanego narodu. Z uszami wciśniętymi niemal w potylicę, majtająca ogonem i parskająca wściekle, wykonywała polecenia wyraźnie niezadowolona. Nawet coś tam próbowała zamanifestować w galopie małym i nieszkodliwym pseudo bryknięciem. Napomnienie w postaci cofania przez parę metrów było w tym wypadku skuteczne na tyle, że więcej taki pomysł jej do głowy nie przyszedł. Po zakończeniu jazdy szła za mną do stajni naburmuszona i obrażona na cały świat. Niestety wiem, że czeka mnie jeszcze jeden dzień jej kaprysów zanim pogodzi się z obecną sytuacją, która wymaga włożenia nieco wysiłku do codziennej egzystencji.

Jutro od rana kolejny szalony dzień dzielony pomiędzy obowiązki stajenne i jeździeckie, a wywożenie naszych maneli na "nowe". Jakoś jak tak się przyglądam naszym poczynaniom do dochodzę do wniosku, że mamy talent do pomnażania w sposób cudowny rzeczy. Mianowicie sterta na "nowym" za każdym razem rośnie coraz większa, a na "starym" jakoś nic nie ubywa. Przynajmniej tego nie widać. Mam nieśmiałą nadzieję, że uporamy się z tym przed listopadem. Oby....


poniedziałek, 20 września 2010

Bonitacja...

W czwartek wielki i ważny dzień dla Gniadego. Pakujemy manatki, ładujemy konia i jedziemy na bonitację ogierów. Już siedzę jak na szpilkach i obgryzam paznokcie. arab, w starszym typie, mocno zbudowany, idealny charakter, łagodny... No i jak powiedziała sama Pani P.  "prawidłowy". Miejmy nadzieję, że uznają go w rasie małopolskiej. Jak nie to zostaną mu tylko arabskie piękności ;-) Cóż... Elita w końcu czyż nie ;-) W USA cenią sobie jego linię. Jego tatuś wyemigrował w 2002 za wielką wodę. Niestety po czterech latach padł. Potomstwo jakie po sobie pozostawił ma spore grono wielbicieli, zwłaszcza wśród miłośników arabów użytkowych z czego znakomita większość to araby w typie reiningowym.  Na przyszły sezon wykupujemy licencję bo Gniady już ma dwie panny w kolejce. A zapowiada się, że może być więcej.

Ostatnio trochę jesteśmy "w locie".... Bieganie, załatwianie, szykujemy się do przeprowadzki, a i jeszcze wyjazd na miesięczny trening mamy zapowiedziany. Prawdę mówiąc nie mogę się już doczekać jak zbierzemy ten swój cały majdan i pójdziemy na nowe. Zmęczona już jestem ciągłą budową i chaosem jaki u nas ostatnio panuje. Co prawda na "nowym" też na początku będzie zamieszanie, ale taaaaam.... Warto pocierpieć dla późniejszego spokoju. Zresztą są naszej przeprowadzki też inne plusy. Choćby takie, że na konsultacje nie będę musiała dojeżdżać tak daleko i częściej będę mogła doglądać trenowane przeze mnie konie w stolicy. Tak więc codziennie po troszkę ubywa rzeczy z obecnego miejsca, a przybywa sterty w nowym. Strach pomyśleć ile człowiek przez te wszystkie lata bambetli nagromadził. Co to będzie jak przyjdzie moment żeby tą kupę uporządkować? Strach się bać ;-)



niedziela, 19 września 2010

Aparat głupieje....

Dzisiaj miałam natchnienie na zdjęcia ogierów na wybiegach. Konie spisywały się świetnie, natomiast pogoda wraz z aparatem chyba się zmówiły na mnie. Słońce latało jak szalone raz chowając się za chmury raz wyskakując niespodzianie akurat w momencie gdy naciskałam spust migawki. Ponieważ nie korzystam z jakiegoś super profesjonalnego sprzętu, a w moim obecnym ustawienia pochowane są dość głęboko w menu (chyba producent specjalnie utrudnia prostym miłośnikom fotografii), moje palce musiały być szybsze niż światło :-( Dodatkowo odkryłam, że zmian czułości powyżej 400 ISO niewiele zmienia, nie licząc ogromnej ilości szumów. Nawet otwarcie obiektywu do jego maksymalnej wartości 2,8 niewiele pomagało. Szok normalnie. Balans bieli też szalał. Nie wiem dlaczego już od jakiegoś czasu zamiast normalnej zieleni mam wściekły seledyn na zdjęciach. Nie pomagają nawet ustawienia fabryczne. Chyba serwis się kłania choć nie wiem czy to opłacalne z tym modelem. Muszę zacząć zaciskanie pasa i zbieranie drobnych na nowy sprzęt, wrrrr...r