niedziela, 10 października 2010

Hubertus...

Wyjechaliśmy w piątek wieczorem, spakowani pośpiesznie bo oczywiście jak to w zwyczaju mamy, na wszystko jest czas ;-) Skutek był taki, że zabrałam prawie wszystko co potrzeba. Prawie... Zapakowałam aparat, dwa obiektywy, tylko że na miejscu okazało się, że nie zabrałam karty CF. No i ze zdjęć nici. Dlatego też musicie wybaczyć mi dzisiejszy post ale nie mam go czym zilustrować. Następnego dnia, już w dobrym nastroju władowałam się na jakiegoś olbrzymiego konia (olbrzymi w stosunku do arabów, do których przywykłam) po czym ruszyliśmy w teren. Miałam okazję przetestować moje siodło w dłuższym terenie. Na koniu leżało dobrze, a mnie od niego tyłek nie bolał. Eksperyment można więc uznać za udany. Sama przejażdżka spokojna nie licząc małej kłótni z bryczką, która za mną jechała. Zrobiono mnie "Kontrmastrem" na okazję tego, że jeżdżę konno dłużej, więc miałam tą przyjemność bujania się za całym sznureczkiem jeźdźców mając w ogonie przyklejoną bryczkę, której powożący jakoś nie mógł zrozumieć, że nie wypada się nagle galopem z krzaków z za zakrętu i nie hamuje w zadzie konia jadącego przed nim. Skutek był taki, że mój wierzchowiec w końcu "oddał z zadu" trafiając zaprzęgniętego konia kopytem. Dobrze że na tym się skończyło. Oczywiście gdy dojechaliśmy do łąki, na której zarządzono popas (głównie popas dla jeźdźców i jadących na bryczce), powożący oznajmił wszem i wobec wieść o strasznie niebezpiecznym koniu, na którym jechałam. No cóż... Szkoda, że nie wykazał się równie bujną wyobraźnią podczas powożenia zaprzęgiem. W drodze powrotnej sama władowałam się na bryczkę, a konia oddałam właścicielowi. Niech też coś ma z Hubertusa ;-) Moja Połówka jechała na Rudej, która już w nowym domu całkiem się oswoiła i jakoś niezbyt przejęła zmianą miejsca zamieszkania. Po pół godzinie miałam już serdecznie dość bryczki. Czułam się jak sopel lodu. Sztywna i przemarznięta obiecywałam sobie nigdy więcej nie zamieniać jazdy wierzchem na zaprzęgowe przyjemności. Jednak na koniu jest dużo cieplej podczas jazdy.

Gdy dotarliśmy z powrotem do domu naszych gospodarzy, pierwsze co zrobiłam to założyłam czapkę uszankę wyciągniętą z samochodu i pobiegłam do ciepłego saloniku ogrzać się przy kominku. Gorący obiad na szczęście przywrócił mi czucie w członkach i wiarę w to, że nie będę bardzo chora. No... Niestety wiara ta nieco wieczorem skruszała gdy zużyłam już wszystkie paczki chusteczek higienicznych dostępne w okolicy. Osłodą na pocieszenie pozostała wieczorna imprezka z boskimi śpiewami. Boskimi bo nasi gospodarze nie dość, że koniarze to muzycy z krwi i kości o nieprzeciętnym talencie. Mieliśmy więc koncerty na skrzypce, gitary i śpiewy w chórach. Cud miód malina normalnie :-) Aż żal było wracać do domu dnia następnego. Pożegnaliśmy się więc ciepło z gospodarzami oraz Rudą i prędziutko ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. No a teraz... Teraz zużywam kolejne paczki chusteczek, popijając Coldrex cytrynowy kombinuję jaki pokaz zrobić z Siwym na Hubertusie u znajomych, który będzie już za tydzień. Może w nocy mi coś do głowy wpadnie i wymyśle jakąś dobrą choreografię.
Tymczasem...
Zabieram chusteczki do łóżka.
Dobranoc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz